Wczoraj ogłosiłam przyjście wiosny. To, co wydarzyło się dziś wykracza chyba poza dopuszczalne normy przewidywane dla statystycznego - marcowego dnia. To już było prawie lato!!! I jak bohater pewnej sztuki Grzegorza Jarzyny mówię: "Co to ma być? - ja się pytam".
W związku z tym, że spędzanie upalnego dnia w kuchni rozgrzanej piekarnikami, piecykami i kuchenkami, grozi omdleniem, postanowiłam, że dziś moja kuchnia ma wolne, a ja wychodne. Pani A zgodziła się ochoczo potowarzyszyć mi w wyprawie do mieszczącego się "po sąsiedzku" Dzikiego Ryżu. Po niespodziewanych perturbacjach komunikacyjnych w warszawskim metrze, Pani A pojawiła się u mnie i już razem mogłyśmy sprawdzić czy Dziki Ryż nas czymś zaskoczy, czy może jednak rozczaruje?
W pierwszej chwili objętość karty nas przeraziła. Szczęśliwie jednak opanowałyśmy strach, panikę i przerażenie, spokojnie wybierając coś dla siebie.
Ja wybrałam tajską zupę z krewetkami i muszę przyznać, że nie żałowałam wyboru. Zupa była wystarczająco ostra, krewetki miękkie, a ilość kolendry i trawy cytrynowej nie przyprawiła mnie o zawrót głowy, a przyznam, że mam słabą tolerancję dla tych dwóch składników.
Pani A. natomiast wybrała zielone curry z tofu i ryżem jaśminowym. I podobnie jak ja - była w pełni usatysfakcjonowana. Zielone curry wyglądało wybornie i z bezpośredniej relacji (i mojej dyskretnej obserwacji: m.in. szybkiego ruchu pałeczek) wiem, że tak też smakowało.
Podsumowując - dzisiejszy obiad w Dzikim Ryżu, był dziko dobry!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz