sobota, 28 września 2013

Ostatnio lubię śliwki...

Jesień! Już wiem, że nadeszła i że nie ma odwrotu. Ostatnio żyłam w przekonaniu, że ta pora roku jednak mnie nie dotyczy, a pierwszy jej dzień był najgorętszym, jaki ostatnio było mi dane przeżyć.
Jesień jednak mnie dopadła, wręcz zaatakowała: coraz krótszym dniem, coraz zimniejszym wiatrem i coraz bardziej żółtymi liśćmi.  Jak sobie z tym poradzić? Chyba trzeba spróbować zaakceptować, a jeszcze lepiej - polubić, bo właśnie teraz można jeść na przykład śliwki, które w tym roku wyjątkowo mi smakują. 

 

Ubieram się cieplej, biorę w dłonie kubek z kawą, siadam w ogrodzie i gapię się na niebo. A potem idziemy na grzyby - nie ma ich wiele, ale do sosu śmietanowego i makaronu z wielką garścią pietruszki wystarczy.
Piekę jeszcze ciasto ze śliwkami i orzechami z przepisu Liski z White Plate*.
To są właśnie smaki jesieni i jej najpiękniejsza odsłona - na razie pierwsza (ale na pewno będzie tego więcej).

 

* Przepis na orzechową tartę ze śliwkami dostępny- tutaj (ja użyłam orzechów włoskich, do których po zmieleniu dodałam - oprócz cukru - jeszcze szczyptę cynamonu).

niedziela, 15 września 2013

Przetwór mojej wyobraźni - domowy ketchup

O tym, że w kuchni warto zwracać uwagę na sezonowość, nie trzeba raczej przypominać. Ale czy warto ryzykować danie, gdy nasz nastrój, czy okoliczności pozostawiają wiele do życzenia? To dosyć oczywiste, że jeśli mamy czas, dużo cierpliwości i dobry nastrój, to uda na się coś bardziej skomplikowanego, czy przynajmniej bardziej wymagającego (np. ciasto drożdżowe, jakiś skomplikowany sos, czy chociażby bita śmietana).
W takim razie, czy jest coś, co można ugotować, kiedy trzeba zużyć energię i uspokoić skołatane nerwy?
Okazuje się, że jest coś takiego. Zabrzmi to groteskowo, ale nie ma nic lepszego niż przygotowanie domowego ketchupu. Można "ciachać", siekać, dusić, miażdżyć i miksować do woli i bez opamiętania. I nie mówię tu o żadnych wymyślnych torturach, ale o zwykłym procesie domowego przetwórstwa.

Ketchup - czyli jesienny przetwór mojej wyobraźni!


Domowy ketchup (wersja ostra)*
Pomidory
Marchew, korzeń pietruszki, kawałek selera, cebula, czosnek
Papryka słodka (świeża + w proszku), ostra papryczka
Cynamon, goździki, liść laurowy, ziele angielskie, pieprz, sól
Ocet (ja użyłam jabłkowego)
Cukier

Wszystkie warzywa siekamy i wrzucamy do dużego garnka. Dusimy na ogniu tak długo, aż wszystkie zmiękną, a całość zgęstnieje. Przed zmiksowaniem (lub przetarciem) wyjmujemy goździki, liść laurowy i ziele angielskie. Dodajemy ocet, cukier i cynamon. Gotujemy, smakujemy i jeszcze doprawiamy (jeśli trzeba).
Gorący ketchup wkładamy do wyparzonych słoiczków, mocno zakręcamy i odstawiamy do ostygnięcia - stawiając je do góry dnem.
Jeśli chcemy przygotować ketchup nieco łagodniejszy, to wystarczy wyeliminować ostrą paprykę.

Taki ketchup przyda nam się do zimowych kanapek z serem żółtym, abo do awanturki z makreli, czy z tuńczyka.


* Nie podaję proporcji, bo ketchup powstał w drodze eksperymentu. Bez pomiarów ile i czego potrzeba - po prostu użyłam tego, co miałam i co uznałam, że wydobędzie smak, o którym myślę. Zatem proporcje są mocno "na oko".

niedziela, 8 września 2013

Tajska zupa z krewetkami

Od kilku dni miałam ją w głowie. Myślałam, planowałam i czekałam na odpowiedni moment, żeby ją ugotować. Zupa ta jest prosta, ale wymaga jednak pewnego wysiłku, bo: po pierwsze trzeba odpowiednio dobrać składniki. Po drugie: trzeba przygotować właściwą bazę (wywar rybny). A po trzecie: trzeba wydobyć z niej wszystkie smaki (żeby przypadkiem żaden z nich nie przytłoczył reszty swoim ciężarem - a jak wiadomo każdy z tych smaków jest charakterystyczny).
Ugotowałam, zjadłam i poczułam radość, bo dostałam co chciałam. Jak wielką radość można poczuć z osiągnięcia kulinarnego celu, wie tylko ten, kto choć raz - mimo wielkich starań i dobrych chęci - go nie osiągnął.


Tajska zupa z krewetkami
1 litr wywaru rybnego
1 puszka mleczka kokosowego
200g krewetek tygrysich
pęczek kolendry
1 duży ząbek czosnku
świeży imbir (ok. 3 łyżki - startego)
1 mała papryczka chilli
1 duża łyżka zielonej pasty curry
1 łyżka sosu rybnego
2 łyżki sosu sojowego
sok z połowy limonki
1 trawa cytrynowa
1 łyżka oliwy
1 łyżeczka brązowego cukru

Przygotowanie zupy zaczynamy od ugotowania wywaru, który będzie bazą. Gotujemy bulion z: 2 dużych marchewek, 1 pietruszki, 1/2 selera (dodajemy też nać, bo daje wiele dobrego smaku), 1 pora, połowy pęczka kolendry, 3 plastrów imbiru, 1 liścia laurowego, 2 ziaren ziela angielskiego (plus sól - około 1 łyżeczki). Najważniejszym elementem wywaru jest ryba - najlepiej dorsz (koniecznie razem z płetwami i ogonem). Całość gotujemy około jednej (do półtorej) godziny. Odstawiamy do ostygnięcia. Następnie wyjmujemy rybę, a resztę przelewamy przez sito. Odstawiamy w zimne miejsce.
Wywar najlepiej ugotować dzień wcześniej - zjadając rybę tego samego dnia na obiad, bo nie będziemy jej używać do zupy (chodzi nam tylko o jej smak). Gotowanie wywaru jest niesamowicie przyjemne- zapachy łączą się w cudowny sposób - zwłaszcza kolendra nadaje zwykłemu bulionowi rybnemu niepowtarzalny zapach i smak.

Następnego dnia zaczynamy od podgrzania wywaru i podsmażenia na patelni (na łyżce oliwy): zielonej pasty curry, startego imbiru, drobno posiekanej papryczki chilli, trawy cytrynowej i czosnku - smażymy krótko (ok. 1-2 minut) uważając, żeby składniki się nie przypaliły (bo staną się gorzkie - a tego nie chcemy).
Podsmażoną pastę zalewamy 1 filiżanką wywaru rybnego - zagotowujemy całość. Po chwili dorzucamy krewetki - gotujemy kilka minut. Przelewamy do garnka z resztą wywaru i zaczynamy powolny proces gotowania, łącznia smaków i doprawiania naszego dzieła.
Po 15 minutach dodajemy cukier oraz sosy: rybny i sojowy. Sprawdzamy czy krewetki są miękkie, jeśli tak, to możemy dodać mleczko kokosowe. Smakujemy i sprawdzamy, czy czegoś nie brakuje - możemy dodać więcej sosu rybnego, wyciśniętego soku z imbiru (lub więcej chilli - jeśli zależy nam, żeby zupa była ostra). Na koniec dodajemy sok z połowy limonki.

Podajemy z ryżem basmati i z listkami kolendry (jeśli ktoś nie toleruje kolendry, może ją zastąpić natką pietruszki).



poniedziałek, 2 września 2013

Kulinarna terapia kolorem

Minęło ładnych parę lat od ostatniego rozpoczęcia roku szkolnego, w którym brałam udział.
Ile to już? Dziesi... Dwana... Trzyn... Nie, nie. Może lepiej daruję sobie te rachunki.
Nadal niestety zauważam pewną prawidłowość związaną z tym właśnie dniem. Zawsze, ale to absolutnie zawsze "pierwszy dzień szkoły" był (i chyba nadal musi być) paskudny. I nie myślę tu jedynie o stanie ducha statystycznego ucznia, ale bardziej o pogodzie towarzyszącej  temu wydarzeniu.
Dziś jest podobnie: zimno, ciemno, mokro i wietrznie.  Zaparzam kawę zbożową i czekam na to, żeby wrzesień łaskawie się rozgrzał i rozświetlił.
Jak jeszcze można poradzić sobie z gorszą formą? Może jakaś szybka autoterapia? A w jej ramach na przykład coś rozgrzewającego, kolorowego i zawierającego milion kalorii w każdym małym kawałeczku? Nie, nie myślę o batonie czy ciastku, ale o sprawdzonym przepisie na doskonały obiad lub kolację.




Bardzo maślane galette z ricottą, cukinią, pomidorkami koktajlowymi i rozmarynem. Taki obiad spełnia funkcję estetyczną, terapeutyczną (terapia kolorem) i odżywczą - naturalnie! A tego nam dziś może brakować do szczęścia.
Przepis na galette publikowałam już wcześniej -  tutaj. Można dowolnie zmieniać dodatki. Bawić się kolorami i smakami.

niedziela, 1 września 2013

A figa!

Figi. Szczerze mówiąc wolę ich zieloną wersję. Niby minimalna różnica w smaku, ale jednak.
Nie jest to żadne wiekopomne odkrycie -  najlepiej smakują tam, gdzie naturalnie występują, ale nie ma co narzekać, bo to jest ten moment, gdy możemy trochę ich sobie podjeść, znajdując na polskim straganie.