wtorek, 31 lipca 2012

Sekretne życie moich sąsiadów

Relacje sąsiedzkie, to temat bardzo delikatny. Jednemu trafi się sąsiad, który za głośno słucha muzyki do późnych godzin nocnych. Drugiemu - sąsiad, który bacznie obserwuje każdy jego krok. Jeszcze innemu sąsiad - z gatunku "czepialskich", co to mu wszystko przeszkadza, ale sam - tradycyjnie w każdą niedzielę - wystawia przed drzwi swojego mieszkania worki ze śmieciami, które czekają na wyniesienie pół dnia.
Nie bądźmy jednak pesymistami - są też sąsiedzi, których traktujemy bardziej jak przyjaciół, czyli po prostu ich lubimy. Podsumowując - sąsiedzi, to my sami, więc jak to z ludźmi - bywa różnie.
Mnie i moich sąsiadów od niedawna łączy pewien sekret.  Ten sekret, to nowe miejsce w naszej najbliższej okolicy.
Secret Life Cafe rozpoczęło swoją działalność zaledwie kilka dni temu. Przez ostatnie dwa miesiące podglądałam jak powstaje (przecież wiadomo, że sąsiedzi lubią się obserwować!). Kiedyś był tam salon kosmetyczny - ale raczej z tych "old schoolowych". Dziś - po remoncie - i w zupełnie nowej aranżacji, mamy bardzo fajne miejsce, gdzie możemy spokojnie posiedzieć - na przykład w jednym z dwóch małych ogródków, albo jak kto woli wewnątrz - wypić kawę i napawać się urokiem Żoliborza, a każdy jego mieszkaniec zaświadczy, że to jedyne takie miejsce na ziemi.
Jak w kilku prostych słowach podsumować Cafe Secret Life? Kawa, kuchnia pięciu przemian i design.
W ostatnią niedzielę dałam radę posmakować jedynie kawę (upał nie dał szans innym propozycjom). Jestem bardzo wybredna, jeśli o nią chodzi, ale mogę powiedzieć, że espresso przygotowane z ziaren Kofi Brand było bez zarzutów.
Marzyłam o takim miejscu pod domem i jak widać, cuda czasem się zdarzają. Wygląda na to, że będę często odwiedzać moich sąsiadów, ale cicho-sza, to jest sekret!!!

 




 




Wywiad z właścicielem na stronie Magazynu Smak (do przeczytania tutaj)

czwartek, 26 lipca 2012

Kolacja bez przepisu, czyli kuchnia w czasach upału

Od kiedy powróciły upały, pożegnałam przepisy kulinarne. Nie mam siły, ani specjalnie chęci, żeby dłużej zastanawiać się nad komponowaniem posiłków. A już o gotowaniu, albo pieczeniu  czegokolwiek nie ma nawet mowy. Aktualnie kuchnia wydaje jedynie zimne posiłki - głównie warzywa i owoce.

Rano moja kulinarna wyobraźnia  pozwala mi jedynie przygotować koktajl owocowy i kawę.
Na obiad wystarcza prosta sałata, a na deser garść śliwek, brzoskwinia, kawałek zimnego melona, albo kwaskowe młode jabłko.
Wysoka temperatura skutecznie pozbawia człowieka apetytu.
Właściwie dopiero w porze kolacji odzyskuję chęć, żeby coś zjeść, ale tu także nie ma mowy o żadnych szaleństwach.

Dziś wystarczył mi kawałek chleba orkiszowego i po kawałku z zestawu serów: z Wiżajn z czosnkiem niedźwiedzim, oscypek, Bursztyn i dojrzewający kozi ser (wszystkie kupione dziś na Hali Mirowskiej).
Dopełnieniem zestawu była szklaneczka cydru (tym razem angielskiego).
A teraz nucę sobie pod nosem, planuję wakacje i zastanawiam, czy sprawdzić prognozę pogody na jutro?  

"... Powietrze lepkie i gęste, wilgoć osiada na twarzach. Ptak smętnie siedzi na drzewie, leniwie pióra wygładza. Poranek przechodzi w południe, bezwładnie mijają godziny. Czasem zabrzęczy mucha w sidłach pajęczyny. A słońce wysoko, wysoko, świeci pilotom w oczy. Ogrzewa niestrudzenie zimne, niebieskie przestrzenie. Czekam na wiatr, co rozgoni, ciemne skłębione zasłony. Stanę wtedy na raz, ze słońcem twarzą w twarz... "*


* Maanam"Krakowski spleen"

środa, 25 lipca 2012

Koktajl brzoskwiniowy z mlekiem sojowym i pastą tahini

Ogłaszam oficjalnie, że oszalałam. Całkowicie straciłam głowę i uzależniłam się od koktajli. Poranek bez owocowego napoju? Nie - to być nie może!
W dziedzinie koktajli nadal jestem osobą poszukującą i dzięki tej postawie, odkrywam za każdym razem nowe smaki, dziwne połączenia, zupełnie nowe zestawienia - często zaskakująco dobre.
Tylko teraz mam najlepszą okazję do tego typu eksperymentów, bo to jedyny moment w roku, gdy można dowolnie wykorzystywać różne świeże owoce.
Dziś rano doznałam olśnienia, dzięki czemu śniadanie - za sprawą pewnego prostego napoju - wprawiło mnie w stan niemal euforyczny. To jest to! Spełnienie marzeń koktajloholika.

  
Koktajl brzoskwiniowy (1 duża szklanka)
1 duża dojrzała brzoskwinia
1 szklanka waniliowego mleka sojowego
1 płaska łyżka miodu (użyłam akacjowego)
1 płaska łyżka pasty z sezamu - tahini


Wszystkie składniki miksujemy blenderem. Koktajl jest bardzo kremowy - ma aksamitną konsystencję. Jest delikatny i słodki, niezwykle energetyzujący i co chyba najważniejsze - bardzo zdrowy. Najlepszy na początek upalnego dnia, bo jego przygotowanie trwa zaledwie kilka minut, a smak jest niepowtarzalny.


poniedziałek, 23 lipca 2012

Zagraj to jeszcze raz, SAM

Grunt to odpowiednio zaplanować sobie niedzielę. Stworzyć ambitny plan - wypełnić grafik po brzegi. Wstać o nieludzkiej porze, żeby z samego rana popędzić na Koło i sprawdzić, czy nie ma tam czegoś dla mnie (nie było!). Potem wpaść z wizytą pod sprawdzony adres, zajadać kanapki z ogórkiem małosolnym, zasnąć na balkonie w trakcie owej wizyty, a następnie stwierdzić, że biomet jest dziś wyjątkowo niekorzystny i że na więcej nie ma się siły. Tak właśnie było! Są takie letnie dni, kiedy upał walczy z chłodem, słońce z chmurami, ciśnienie szaleje, a nam głowa pęka i sił brak.
Na szczęście są miejsca, które działają jak odtrutka na spadek formy i pozwalają wrócić do świata żywych. Trzeba tylko resztką sił zmobilizować się: wstać, wyjść z domu i udać się w odpowiednim kierunku.
Wczoraj wszystkie drogi rowerowe prowadziły na Powiśle - miejsce sprawdzone.
Sałata z dojrzewającą ricottą, szpinakiem i grzankami oraz bardzo smakowita lemoniada zdziałały cuda i przywróciły utraconą energię. Wszystko świeże, dobrze dobrane i co najważniejsze bardzo smaczne.
SAM Kameralny Kompleks Gastronomiczny, to bardzo dobra warszawska miejscówka. Wewnątrz gwar (na zewnątrz podobnie): jedni przyszli na śniadanie, inni na wczesny obiad, jeszcze inni - po to głównie, żeby posiedzieć i pogadać.
Większość - wychodząc - zaopatrywała się w pieczywo, które skutecznie kusiło, bo było świetnie wyeksponowane i bardzo apetyczne (wypiekane na miejscu - a właściwie pod miejscem, bo piętro niżej: bagietki, chałki, maleńkie drożdżówki z różą i kruszonką, chleby, chlebki... - istny raj dla wielbicieli pieczywa wszelakiego!).

 


A tak o sobie piszą na FB: Stowarzyszenie Amatorów Mąki-SAM, to miejsce gdzie SAM możesz spróbować najlepszego pieczywa, SAM i w towarzystwie zjeść coś pysznego, kupić i w domu SAMemu ugotować.... Kameralny Kompleks Gastronomiczny. 


niedziela, 22 lipca 2012

Tarta z malinami

Dopadł mnie dziś "globus". Z lekcji języka polskiego zapamiętałam, że przyczyną owej przypadłości jest bezczynność i nuda, postanowiłam więc nie histeryzować i pójść na spacer w miłym towarzystwie - niestety nie pomogło. Następnie w tym samym miłym towarzystwie udałam się na balkon. Balkonowanie, jak pamiętam z literatury światowej tym razem, świetnie wpływa na wszelkie dolegliwości, ale w tym wypadku na nic się zdało. Może rzeczywiście gdyby tak pojechać "do wód", był by lepszy efekt? Mój uroczy gość, niczym niemowlę nadal oddawał się balkonowaniu, kiedy zajęłam się pieczeniem tarty malinowej, a w zasadzie kilku małych tart w foremkach jak dla lalek.
Nie minęło dużo czasu, kiedy "gościa" obudził słodki, maślany zapach kruchego ciasta. Ciasto ostygło, następnie dzięki serkowi mascarpone i świeżym malinom, stało się tartą malinową, po czym zostało zapakowane do koszyka rowerowego i razem z nami pojechało na wycieczkę.
Nie wiadomo w którym momencie "globus" zniknął, prawie już o nim zapomniałam, za to doskonale pamiętam smak tarty: chrupiące, maślane ciasto, słodki, kremowy serek mascarpone i kwaskowate, aromatyczne maliny.


Składniki

300 g mąki
200 g masła
100 g cukru
1 żółtko

małe opakowanie serka mascarpone (250 g)
łyżka esencji waniliowej
2 łyżki cukru
spora garść malin


Przesianą mąkę, zimne masło, cukier i żółtko najpierw siekamy nożem, a następnie szybko zagniatamy ciasto. Odkładamy do lodówki na kilka godzin. Możemy skrócić czas schładzania, wrzucając ciasto do zamrażalnika, wtedy wystarczy pół godziny. Ciastem wylepiamy formę do tarty, robimy dziurki przy pomocy widelca i wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 180 stopni. Pieczemy, aż ciasto stanie się złote.
Celowo podałam takie proporcje, ponieważ jest to klasyczny przepis na kruche ciasto (3-2-1). Tym razem zmniejszyłam porcję o połowę. Ciasto można zamrozić na czarną godzinę, lub wizytę niezapowiedzianych gości.
Kiedy spód ostygnie, smarujemy tartę serkiem mascarpone, zmiksowanym z cukrem i esencją waniliową. Na kremie układamy maliny lub inne sezonowe owoce. Świetnie sprawdzą się również jagody, borówki lub poziomki.


sobota, 21 lipca 2012

Panzanella - pomidorowe szaleństwo!

Przez kilka ostatnich dni byłam lekko bezdomna. Krótki remont sprawił, że trzeba było spakować klamoty i poupychać resztę rzeczy, gdzie się tylko dało. Schronieniem nie musiałam się martwić. W zasadzie trafiłam do raju - miałam wszystko, czego do szczęścia było mi trzeba.
Szczęśliwie jednak już powróciłam i niczym Jack Nicholson w "Lśnieniu" mogę powiedzieć "Wendy, I'm home".
Piątkowy wieczór i część nocy spędziłam na rozpakowywaniu rzeczy, sprzątaniu, układaniu... Myślałam, że nie mam ich wielu, a jednak zaskoczyło mnie, że jednak obrosłam w rzeczy w sposób niekontrolowany. Czyżbym zapomniała o tym, że w życiu należy bardziej "być" niż "mieć"?
Zmęczenie fizyczne i psychiczne, nie odwiodło mnie od sobotniej wizyty na Hali Mirowskiej. I tu potwierdza się, że dziś też bardziej "mam" niż "jestem", ale dobrze mi z tym, bo zestaw składający się z: miliona pomidorów, cukinii, bakłażanów, śliwek, malin, fasoli, melonów i kwiatów zrekompensował mi trudy dnia poprzedniego. Nagradzam się jedzeniem? To chyba niebezpieczna sytuacja, ale nie ma zamiaru za bardzo się tym teraz przejmować.
Kupiłam pięć rodzajów pomidorów: żółte, czarne, koktajlowe, podłużne, malinowe... Zrobiłam to celowo, bo od dłuższego już czasu śniła mi się po nocach panzanella, więc dziś jest ten dzień!



Panzanella - skład sałatki
Pomidory (najlepiej różne rodzaje)
Czerstwe pieczywo
Oliwki
Fileciki anchois (opcjonalnie)
Cebula
Oliwa + sok z cytryny
sól i pieprz
Świeża bazylia
Rukola (opcjonalnie)
Czosnek

 

Pomidory kroimy w duże kawałki, pieczywo rwiemy, kroimy cebulę, czosnek siekamy drobno. Dodajemy pokrojone fileciki anchois i oliwki. Wszystko mieszamy (najlepiej dłońmi). Zalewamy sosem z oliwy i cytryny. Solimy i pieprzymy. Dodajemy bazylię i rukolę. Mieszamy, mieszamy, mieszamy. Wszystko musi się połączyć z sokiem z pomidorów oraz z sosem (chleb wchłonie sos i dzięki temu zmięknie). Całość odstawiamy do lodówki na co najmniej godzinę. Przed podaniem - wystawiamy z lodówki odpowiednio wcześniej, żeby sałatka zdążyła się ogrzać (nie ma nic gorszego, niż zimne pomidory).




 A w całym mieszkaniu pachnie dziś groszkami - nie mogłam się im oprzeć.


środa, 18 lipca 2012

Krem z pieczonych pomidorów

Wróciłam z urlopu i co sił w nogach pognałam na Halę Mirowską w poszukiwaniu pomidorów, nie zważając na niesprzyjające warunki pogodowe. Z tymi pomidorami to sam kłopot, bo to niby warzywo, a jednak owoc, w dodatku jagoda i to z rodziny psiankowatych. Te, które zobaczyłam na hali ani trochę nie zadawały się być psiankowate, wręcz przeciwnie. Było ich mnóstwo: malinowe, koktajlowe, na gałązkach, kuliste, podłużne i w kształcie serc, do tego w różnych odcieniach czerwieni, od jasnych wpadających w róż, po głębokie krwiste barwy.
Jeśli chodzi o pomidory to  uważam, że sposób w jaki się je pokroi, wpływa na ich smak. Mam tak i już! I będę się przy tym upierać! Ćwiartki pomidora smakują inaczej niż plastry, a pomidory pokrojone wzdłuż zupełnie inaczej niż te w poprzek. A taki pomidor pieczony, to już zupełnie inna kategoria i kolejny temat do rozległych rozważań. Pieczenie cudownie koncentruje smak i wydobywa słodycz. Pomidory najlepiej piec w niezbyt wysokiej temperaturze i pozwolić im wystygnąć w piekarniku.
Tym razem kupiłam podłużne i niezbyt duże, dojrzałe i bardzo słodkie. Kilogram kosztował  dwa złote. Postanowiłam zrobić z nich zupę. Biorąc pod uwagę fakt, że warzywa z których zrobiłam bulion dostałam, (z pewnego bardzo ekologicznego źródła) talerz zupy kosztował naprawdę niewiele, a zupa była, nieskromnie mówiąc, wybitna. Poza tym pomogła mi przeboleć, że urlop już się skończył  i skupić się na "tu i teraz" jak to mądrze radzą wszyscy psychologowie i psychoterapeuci w gabinetach i pismach dla pań. Nie smuciło mnie zupełnie, że w Warszawie za oknem lipcopad, a nad Bałtykiem różowe zachody słońca, że znowu trzeba rachunki i karty kredytowe, że klimatyzacja i korpoświat.


 Składniki
1,5 kg podłużnych pomidorów
3 ząbki czosnku
kilka gałązek świeżego tymianku
garść świeżych listków bazylii
łyżeczka cukru trzcinowego
pieprz
sól morska
oliwa
litr bulionu warzywnego


Pomidory kroimy na pół. Połówki układamy na blaszce. Na pomidorach układamy plasterki czosnku i gałązki tymianku, posypujemy pieprzem, solą i odrobiną trzcinowego cukru, skrapiamy oliwą. Pieczemy ok. dwóch godzin w temperaturze 170 stopni, następnie pozwalamy pomidorom stygnąć w piekarniku przynajmniej przez godzinę. Oddzielamy miąższ pomidorów od skórek (po upieczeniu nie powinno to przysparzać trudności), wrzucamy do blendera i miksujemy z garścią świeżej bazylii i świeżym tymiankiem. Uzupełniamy bulionem i ponownie miksujemy. Jeśli trzeba solimy i dodajemy świeżo zmielony pieprz. Zupa doskonale smakuje z dodatkiem płatków parmezanu lub grzankami.

piątek, 13 lipca 2012

Koktajl raczej blady, czyli piątek trzynastego

Dziwaczny poranek w piątek trzynastego zaczęłam zupełnie zwyczajnie - od włączenia radia, a tam Wojciech Mann i dawno nie słyszany szwedzki Elvis (jeśli jeszcze ktoś go nie zna, to radzę posłuchać, bo nikt tak pięknie i wdzięcznie nie trafia w ton i nie nadąża za rytmem piosenki).
Wyjrzałam przez okno - słońca brak, jakieś chmury, raczej chłodno. Natchnęło mnie to do zrobienia koktajlu - wprawdzie bardzo bladego - bo w takim byłam nastroju, ale niesamowicie pysznego.
Myślałam, że "piątek trzynastego" to zwykły dzień, a przesąd związany z tym dniem, to zwykła bujda. Otóż chyba jednak tym razem los okazał się dla mnie okrutny, czego skutki odczuwam nadal. Zwykła przeszkoda - z pozoru tylko niegroźna - pokonywana każdego dnia - dziś okazała się być wyjątkowo niebezpieczna, a wielki guz na głowie, będzie mi jeszcze przez kilka dni przypominał, o tym traumatycznym przeżyciu.
Nie omieszkałam wszystkim dziś o tym opowiedzieć - czym wprawiłam niektórych w bardzo dobry humor. Warto było przyjąć ten cios na głowę, żeby zobaczyć niepohamowany śmiech M. (bezcenne!)


A wracając do koktajlu polecam dwie jego wersje: brzoskwiniową (maślanka, jogurt naturalny, kropla esencji waniliowej, brzoskwinie ufo, płatki migdałowe, syrop z agawy) i melonową (gęsty jogurt naturalny, melon, syrop z agawy, ziarno sezamu). Wszystko wrzucamy/wlewamy do blendera i miksujemy, a potem rozkoszujemy się smakiem - pychota (i antidotum na piątek - trzynasty dzień miesiąca).

A skoro mowa o ufo, to przyznam, że od jakiegoś czasu uzależniona jestem od nowego singla L.Stadt - do odsłuchania tutaj

wtorek, 10 lipca 2012

Ryba wędzona w wersji na kanapkę

Być nad morzem i nie jeść ryb? Być w rybnym zagłębiu i nie przywieźć w walizce pamiątki z wakacji, w postaci słusznej porcji wędzonego łososia i dorsza? I tylko żal duszę ściska, że jedyne, co może zaproponować turyście nadmorska miejscowość, to ryba smażona w panierce. A jak już uda nam się cudem znaleźć rybę z grilla, to i tak muszą coś popsuć (np. posypać granulowanym - czyli wyjątkowo paskudnym- niby - czosnkiem). Dlaczego statystyczny Polak nie żąda czegoś więcej? Przecież ze świeżej ryby można w prosty sposób wyczarować cuda. To jest po prostu skandal.
Na szczęście wędzona wersja ryb - mimo że mniej zdrowa - cieszy podniebienie, bo jest pyszna i zupełnie nie przekombinowana.


Dziś moja kuchnia na kolację serwuje kanapki z chleba razowego z kozim serkiem, z dodatkiem chrzanu i z wędzonym łososiem na rukoli. Wszystko dodatkowo i obficie potraktowane świeżo mielonym pieprzem. To jest to!!!!
A jutro nastąpi dalszy ciąg programu.

niedziela, 8 lipca 2012

Wino z lekką nutą lawendy

Hitem ostatnich dni okazała się lawendowa wersja francuskiego kiru. Oczywiście kir, to koktajl, którego składnikami są: białe wino i likier porzeczkowy, ale wersja (inspirowana kirem) zaproponowana przez Panią W. okazała się być oszałamiająco dobra (zwłaszcza w gorący, letni, lipcowy wieczór).
Zadanie na pierwszy rzut oka wydaje się proste. Potrzebujemy jedynie butelkę wytrawnego białego wina (dobrze schłodzonego) i syrop lawendowy (z którym w Polsce może być jednak problem, ale we Francji już nie. Najlepiej więc mieć tam swojego człowieka).
Połączenie tych dwóch smaków jest wyjątkowe. Każdy, kto kocha zapach lawendy i lubi białe wino, powinien spróbować tej mieszanki.
Powiem szczerze, że można oszaleć na puncie "lawendowego wina".

Składniki:
Białe wino (wytrawne)
Syrop lawendowy

Proporcje na jeden kieliszek: 1/4 syropu, 3/4 wina



Początek lipca, czyli Open'er, "Anioły w Ameryce" i morza szum...

Niektórzy pytają mnie z niepokojem skąd ta cisza na blogu? Czy to już koniec? Czy zabrakło pomysłów, chęci, przepisów? Dementuję wszystkie ewentualne plotki.

 

Powód chwilowej ciszy jest prosty (dla wielu zupełnie oczywisty i uzasadniony). Każdego roku o tej porze jestem tam, gdzie jestem, a raczej być powinnam. Jadę na północ. Zmieniam rytm dnia: nocą słucham muzyki (czasem nawet skaczę, tańczę i robię nóżką fik). Pokonuję kilometry między poszczególnymi scenami. Z własnej i nieprzymuszonej woli taplam się w błocie. Jem śniadanie o pierwszej lub drugiej w nocy, a na obiad nie mam czasu.
W tym roku - pierwszy raz w życiu - oglądałam spektakl w samo południe. "Anioły w Ameryce" były wystawiane przez cztery Open'erowe dni. Siedziałam na schodach tuż przy scenie i przez ponad pięć godzin chłonęłam sztukę, mimo iż była wystawiana w trudnych warunkach, bo praktycznie w szczerym polu.
A potem było już tylko słońce, morze, objadanie się rybami, wieczorne siedzenie na plaży we wspaniałym towarzystwie, odkrywanie nowych smaków (jak chociażby białe wino z syropem lawendowym - mniam!), maszerowanie bladym (a raczej mgławym) świtem po nadmorskich szlakach w poszukiwaniu przylądka Rozewie i inne atrakcje, które pozostaną naszą słodką tajemnicą


Mój świat chwilowo zwariował. Ostatnie cztery dni były cudowne, więc mam nadzieję, że to tylko początek wspaniałego lata.
Drodzy Państwo - towarzysze ostatnich dni - wielkie dzięki za wspólnie spędzony czas. Szczególne podziękowanie dla Pani W. za tradycyjne przygarnięcie, czyli za wikt i opierunek, ale nie tylko!!!


A Sigur Ros już na zawsze będzie mi się kojarzył "Aniołami w Ameryce" Warlikowskiego.

poniedziałek, 2 lipca 2012

Mus śmietankowo - czekoladowy z borówkami

Niektórzy są już nad morzem. Ćwiczą jogę na plaży (ze szczególnym uwzględnieniem pozycji: "pies z głową w dół"), jedzą ryby (przekraczając w ten sposób normy ich spożycia dla statystycznego Polaka) i ładują baterie słoneczne, jak tylko się da.
Inni natomiast już, już prawie wyruszają na północ (jak każe pewna świecka tradycja, której celem od paru ładnych już lat są Babie Doły). Zanim to jednak nastąpi musi jeszcze upłynąć chwila. W tak zwanym międzyczasie, siedzę sobie w swoim tajemniczym ogrodzie - pod lipą. Cieszę się jej cudownym zapachem. Spalam sobie kolana, nie czując, że słońce agresywnie się z nimi rozprawia. Wcinam czereśnie, czytam, słucham śpiewu ptaków i brzęczenia pszczół. Gapię się w niebo.


I tak radośnie i niespiesznie spędzam sobotę i niedzielę razem z Panem G. Na śniadanko grzanki z masłem i miodem, do tego kubek kawy. Na obiad pierogi z jagodami, które zostawiła dla mnie przed wyjazdem Pani E, a na deser mus z borówkami (z własnego ogrodu). Gdy go zajadam, czuję się jak bohaterka "Dziewczyn do wzięcia", dla której nadmiar kremu sułtańskiego stał się problemem, a koniec katastrofą. Ze mną jest inaczej, bo lubię mus z białą czekoladą, a ponadto wiem, kiedy powiedzieć pas i nie przekroczyć tej cienkiej granicy.

 
Mus śmietankowy z białą czekoladą
300 ml śmietany kremówki
1 tabliczka białej czekolady
garść borówek amerykańskich
kilka listków mięty


Śmietanę ubijamy mikserem na sztywno (nie dodajemy cukru!). Czekoladę rozpuszczamy w kąpieli wodnej, a następnie lekko studzimy. Dodajemy do ubitej śmietany i mieszamy delikatnie rózgą. Przekładamy do pucharków i obsypujemy obficie borówkami. Dekorujemy listkami mięty. Odstawiamy do schłodzenia lub - jeśli nasza silna wola okaże się być wyjątkowo słaba - zjadamy natychmiast.

Dobrze, że jest takie miejsce. Dobrze, że jest taki tajemniczy ogród...

Porzuć miasto i chodź... Musisz tu przyjść