niedziela, 12 sierpnia 2012

Lody na patyku


 

Jest takie miejsce w Warszawie, gdzie każdy - bez względu na metrykę - staje się na chwilę dzieckiem. Po wejściu do lodowego raju, czyli do Lodów na patyku - każdemu źrenice rozszerzają się do granic możliwości, serce zaczyna mocniej bić, ślinianki szybciej wydzielają ślinę, a w głowie pojawia się wielki znak zapytania i problem z podjęciem decyzji. I nawet ci, którzy nie przepadają za lodami, albo ci, którzy chwilę wcześniej zjedli potężne i lekko spóźnione (o jakieś pięć godzin) śniadanie w SAM'ie, nie mogą im się oprzeć.
Prawda jest taka, że trzeba mieć dużo szczęścia, bo lody na patyku znikają w zastraszającym tempie. Czasem trzeba stać w kolejce. Zdarzają się dramatyczne sytuacje, kiedy trzeba obejść się smakiem, bo lodówka świeci pustkami. Trzeba więc opracować strategię. Najlepiej zawitać na ulicę Lipową w chłodniejszy dzień, stanąć przed wielką lodówką i szybko podjąć decyzję: mały, czy duży? Śmietankowy, pomarańczowy, malinowy, marakujowy, czy może owoce leśne? Polewa: pistacjowa, orzechowa, czekoladowa...? Posypka: taka, czy śmaka...? No i jeszcze jaki kształt: klasyczny, czy raczej jakiś bardziej udziwniony - na przykład niedźwiedzia łapa. 
Możliwości jest wiele, ale raczej każdy wybór będzie trafiony. Adres godny polecenia każdemu lodożercy.


 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz