Zbliża się majówka, czyli czas, gdy statystyczny Polak: po pierwsze stara się maksymalnie wydłużyć i tak już długi majowy weekend, po drugie odpala grilla, a po trzecie stoi w korkach, żeby wyjechać z miasta i udać się w jak najbardziej zatłoczone w tym czasie miejsce. We wszystkich tych trzech czynnościach odnajduję pewien wspólny element - rywalizację.
Czy jestem zatem Polką? Czy spełniam wszystkie powyższe warunki?
Grilla przecież nie używam, a mój długi weekend będzie raczej krótki. Mam jednak coś na swoją obronę - dziś odwiedziłam Morskie Oko. I zrobiłam tam zakupy.
Czasem tak mam, że jak się na coś uprę, to nie ma mocnych, muszę to zrobić. Ostatnio uparłam się na surową rybę, czyli na gravlax*.
Surowe mięso często wzbudza kontrowersje (tym bardziej surowa ryba). Żeby móc ją zjeść bez obróbki termicznej, trzeba przede wszystkim kupić rybę "najwyższej jakości", ze sprawdzonego źródła. Tak też zrobiłam. Wsiadłam w tramwaj numer 18 i pojechałam na Mokotów. Wysiadłam na przystanku Morskie Oko, by tam, w jednym ze sklepów rybnych (malutkim, ciaśniutkim, niepozornym, mocno old-schoolowym, trącącym rybą - bo czymże niby miałby trącić?) kupić porządny kawał łososia szkockiego - jak już wspomniałam "najwyższej klasy"**. Jakie tam były cuda! Będą mi się śniły jeszcze długo - to pewne! Ryby dziwne i dziwniejsze, ośmiorniczki, krewetki, przegrzebki... Zawstydzona zaobserwowaną tam wyższością treści nad formą, wyszłam z pięknym łososiem szkockim, którego - tak jak sobie postanowiłam - zamierzam przerobić na gravlax.
Kilka niezbędnych dodatków, 36 godzin*** leżakowania w lodówce i będzie gotowy ****- akurat na 1 maja.
* Gravad lax - czyli skandynawski sposób na specjalnie marynowanego, ale wciąż surowego łososia.
** Cytat z właściciela - niezwykle barwnej postaci.
***Jak ja to wytrzymam?
**** Dokładny przepis już wkrótce - za około 36 godzin.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz