wtorek, 7 lutego 2012

Maliny z jogurtem i prażonymi migdałami

Jeszcze zima, dzień się skurczył,
w wielkiej biedzie żyje kot
i w rozpaczy nuci, mruczy:
kiedy wróci trzmiela lot...

Pod śniegiem świat pochylony,
siwieje mrozu brew.
To pora zmierzchów czerwonych,
to pora czarnych drzew.
A wiatr w kominie śpi, bo ciemno.
A ja? Co ja? Co będzie ze mną?
...
("Jeszcze zima" A. Osiecka)

Znalazłam w zamrażalniku maliny. Radości było co niemiara, choć w pierwszym odruchu przeszył mnie dreszcz zimna, jakże wszechobecnego w ostatnich dniach.


Ten dyskomfort nie trwał jednak długo, bo w mojej głowie natychmiast pojawił się szatański plan, żeby połączyć białe z czerwonym, zimne z ciepłym, słodkie z kwaśnym, aksamitnie gładkie z intrygująco chrupkim. No i jest! Odrobina kolorowej słodyczy - w tempie ekspresowym, czyli mała "improwizacja nawarstwiona".

Maliny
jogurt naturalny
zmielone i uprażone z cukrem migdały
cukier waniliowy
esencja waniliowa


Przygotowujemy syrop - zagotowując wodę z cukrem. Wrzucamy maliny i gotujemy aż powstanie coś w rodzaju słodkiej konfitury malinowej. Odstawiamy do przestygnięcia. Jogurt mieszamy z łyżeczką esencji waniliowej. Zamiast jogurtu możemy użyć serka waniliowego (taką wersję również polecam) lub serka mascarpone (utartego z cukrem oraz z kroplą likieru Amaretto).
Zmielone migdały prażymy na suchej patelni z dodatkiem cukru (aż nabiorą złotego koloru).
Tak przygotowane elementy deseru układamy warstwami w pucharku: najpierw migdały, potem jogurt, ciepłe maliny, i znowu migdały, jogurt, maliny... Właściwie kolejność nie ma najmniejszego znaczenia i możemy spokojnie improwizować.


Idealne na śniadanie, ale też jako wysoce spontaniczny deser. I tu - chyba już tradycyjnie - pojawia się skojarzenie. Wszystkie desery, będące czymś w rodzaju tak zwanego kremu, podawanego nie inaczej jak tylko w pucharkach zawsze, ale to absolutnie zawsze przywodzą mi na myśl kultowy film: "Dziewczyny do wzięcia" Kondratiuka. Scena w kawiarni jest kluczowa. I jeszcze ten fragment.
Ważny film, nie tylko dla historii polskiego kina, ale przede wszystkim dla historii - i tu pozwolę sobie użyć tego magicznego określenia - Przyjaźni z Panią A i Panią W (zwanych częściej Zebrami).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz